Sunflover Lady
osiemnastka, trzcina cukrowa i słoneczniki
To były z pewnością najbardziej pamiętne urodziny w moim
życiu. Cóż, faktem jest, że większość osiemnastek w Polsce to jednak wyjątkowy
dzień dla ich solenizantów, ale ta moja była naprawdę wyjątkowa. Była tak
zupełnie inna, jak tylko mogło być przyjęcie urodzinowe dziwnej, roztrzepanej
artystki. Z tradycji typowej polskiej osiemnastki pozostała właściwie tylko
nazwa. Alkoholu było tyle, co w butelce obrzydliwego szampana (dla dorosłych bo
w wieku osiemnastu lat picie Pikolo
stawało się już nielegalne) i butelce najprawdopodobniej najsłodszego wina na
świecie, którego i tak sama nie spróbowałam, bo wszystko wchłonęły moje
kuzynki. Jeśli chodzi o lokację, nie wynajmowaliśmy żadnej sali. Byłam wielką
szczęściarą, urodzoną na wsi, a nasze podwórko było ogromne, pozwalające na
urządzenie przyjęcia na ok. 50 osób w namiocie ogrodowym. Zaprosiłam
najbliższych przyjaciół, rodzinę. W te dwie kategorie wpisywały się zarówno
osoby, które znałam od urodzenia, jak i te, które poznałam ledwie parę miesięcy
wcześniej. Moi przyjaciele różnili się od siebie diametralnie. Wiekiem,
charakterem, poczuciem humoru, wyznaniem wiary, a nawet otwartością na ludzi.
Byli to jednak najlepsi z najlepszych. Diamenty, umysły wybitne, ludzie o
sercach wielkich, jak słońce, mądrzejsi niż niejeden filozof. Nigdzie nie
dałoby się takich znaleźć, jak tylko w namiocie ogrodowym dwudziestego szóstego
sierpnia w niewielkiej miejscowości nad morzem. Bałam się na początku, co
prawda, że mogliby się ze sobą nie dogadać, ale mimo, że różnili się od siebie
niemal tak bardzo, jak moje dwie półkule
mózgowe, żadne bariery nie były w stanie ich zatrzymać. Ci bardziej otwarci
przyjaźnie podchodzili do tych nieśmiałych, a ci z kolei z niewiadomych przyczyn
integrowali się z nimi i otworzyli, jak nigdy przedtem. Takich przypadków psychologia
jeszcze nie widziała.
Tort upiekła mama. Czekoladowy, bo innego absolutnie zabroniłam
jej robić. Nie mogła tak naprawdę o niczym innym nawet pomyśleć, bo bez przerwy
łaziłam przy niej i powtarzałam w kółko, że ma być krem czekoladowy i polewa
czekoladowa i najlepiej, gdyby biszkopt również był czekoladowy. Prawie się
załamała, ale finalnie jakoś to przeżyła. Ozdoby takie jak serpentyny w stu
pięćdziesięciu kolorach świata, czy trójkąty
na sznurkach z osiemnastkami kupiły w Anglii moje kuzynki. Ja sama nazrywałam
kwiatów z klombu mamy i porobiłam bukieciki, które później ustawiłam w słoikach
z wodą na stołach. Na dnie pływały jeszcze maleńkie, kolorowe osiemnastki z
plastiku.
Z początku razem z zespołem, w którym śpiewam co niedziela w
kościele („Syloe” Malbork, pozdrawiam!) zagraliśmy kilka piosenek, a kiedy
większość muzyków musiała już wracać, wyświetliliśmy na wielkiej białej ścianie
domu moich rodziców koncert. Śpiewał mi jeden z moich ulubionych wokalistów –
James Bay.
Koncert się skończył, zapadł zmrok, a my (czyli zaledwie
garstka dziewcząt, które wytrwały) położyłyśmy się na kocach i gapiłyśmy się w
niebo. Gwiazdy świętowały tamtej nocy razem ze mną. Mój brat i nasz wspólny
przyjaciel zaczęli wtedy tańczyć. Z tym, że oni akurat tańczyć nie potrafią, a
wtedy ruszali się do „Just Dance” jak Agustin Egurrola! Zaprawdę musiała to być
noc cudów.
W końcu zrobiło się na tyle późno, że wszyscy porozjeżdżali
się do swoich domów, a i ja postanowiłam w końcu położyć się spać. Co jak co,
ale spać to akurat chciało mi się zawsze, niezależnie od pory dnia czy nocy,
czy jakichkolwiek innych zjawisk pogodowych. Wszystko było wspaniałe, tylko
jednej rzeczy nie mogłam zrozumieć. Kto wysłał mi przepiękne słoneczniki pocztą
kwiatową i jeszcze nazwał mnie w liściku „Niunią”?! Wszyscy obecni na przyjęciu
goście twierdzili, że to nie oni. Nawet tata, który w pewnym momencie
pożałował, że sam nie wpadł na taki wspaniały pomysł.
I może urodziny te w całej swojej okazałości były wyjątkowe,
to najbardziej wyjątkowo poczułam się właśnie, kiedy dostałam bukiet
słoneczników od anonimowego nadawcy. Nikt przedtem nie zrobił dla mnie niczego
takiego. Poważnie, nawet walentynki w życiu nie dostałam… może oprócz jednej,
ale ta się nie liczy, bo napisała ją mama mojego kolegi z klasy tylko dlatego,
że mnie lubiła. Ona, nie on.
Dopiero trzy (jak nie dalej) dni później dowiedziałam się,
kto wysłał mi słońca na łodygach. Muszę być chyba najmniej inteligentną osobą
na całym globie, bo dostawałam tyle sygnałów i żadnego nie zrozumiałam. Okazało
się, że to moja przyjaciółka z drugiego końca kraju wysłała mi ten bukiet.
Niestety nie mogła pojawić się osobiście ze względów zdrowotnych. W każdym
razie była szczególnie obecna na moich urodzinach. Dosłownie każdy z gości
usłyszał o tajemniczym nadawcy bukietu słoneczników i chyba wszyscy moi
nastoletni przyjaciele próbowali pomóc mi w rozwiązaniu tej zagadki. Detektyw
byłby ze mnie zaiste marny. Ale właściwie, to ta niewiedza, która utrzymywała
się przez jakiś czas sprawiła, że wyjątkowość owego prezentu jak i całego dnia
stała się jeszcze pełniejsza.
Nie sposób zapomnieć czegoś takiego. Dziękuję.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz