piątek, 20 października 2017

Sunflover Lady [#OS]



Sunflover Lady
osiemnastka, trzcina cukrowa i słoneczniki




To były z pewnością najbardziej pamiętne urodziny w moim życiu. Cóż, faktem jest, że większość osiemnastek w Polsce to jednak wyjątkowy dzień dla ich solenizantów, ale ta moja była naprawdę wyjątkowa. Była tak zupełnie inna, jak tylko mogło być przyjęcie urodzinowe dziwnej, roztrzepanej artystki. Z tradycji typowej polskiej osiemnastki pozostała właściwie tylko nazwa. Alkoholu było tyle, co w butelce obrzydliwego szampana (dla dorosłych bo w wieku osiemnastu lat picie Pikolo stawało się już nielegalne) i butelce najprawdopodobniej najsłodszego wina na świecie, którego i tak sama nie spróbowałam, bo wszystko wchłonęły moje kuzynki. Jeśli chodzi o lokację, nie wynajmowaliśmy żadnej sali. Byłam wielką szczęściarą, urodzoną na wsi, a nasze podwórko było ogromne, pozwalające na urządzenie przyjęcia na ok. 50 osób w namiocie ogrodowym. Zaprosiłam najbliższych przyjaciół, rodzinę. W te dwie kategorie wpisywały się zarówno osoby, które znałam od urodzenia, jak i te, które poznałam ledwie parę miesięcy wcześniej. Moi przyjaciele różnili się od siebie diametralnie. Wiekiem, charakterem, poczuciem humoru, wyznaniem wiary, a nawet otwartością na ludzi. Byli to jednak najlepsi z najlepszych. Diamenty, umysły wybitne, ludzie o sercach wielkich, jak słońce, mądrzejsi niż niejeden filozof. Nigdzie nie dałoby się takich znaleźć, jak tylko w namiocie ogrodowym dwudziestego szóstego sierpnia w niewielkiej miejscowości nad morzem. Bałam się na początku, co prawda, że mogliby się ze sobą nie dogadać, ale mimo, że różnili się od siebie niemal tak bardzo,  jak moje dwie półkule mózgowe, żadne bariery nie były w stanie ich zatrzymać. Ci bardziej otwarci przyjaźnie podchodzili do tych nieśmiałych, a ci z kolei z niewiadomych przyczyn integrowali się z nimi i otworzyli, jak nigdy przedtem. Takich przypadków psychologia jeszcze nie widziała.
Tort upiekła mama. Czekoladowy, bo innego absolutnie zabroniłam jej robić. Nie mogła tak naprawdę o niczym innym nawet pomyśleć, bo bez przerwy łaziłam przy niej i powtarzałam w kółko, że ma być krem czekoladowy i polewa czekoladowa i najlepiej, gdyby biszkopt również był czekoladowy. Prawie się załamała, ale finalnie jakoś to przeżyła. Ozdoby takie jak serpentyny w stu pięćdziesięciu  kolorach świata, czy trójkąty na sznurkach z osiemnastkami kupiły w Anglii moje kuzynki. Ja sama nazrywałam kwiatów z klombu mamy i porobiłam bukieciki, które później ustawiłam w słoikach z wodą na stołach. Na dnie pływały jeszcze maleńkie, kolorowe osiemnastki z plastiku.
Z początku razem z zespołem, w którym śpiewam co niedziela w kościele („Syloe” Malbork, pozdrawiam!) zagraliśmy kilka piosenek, a kiedy większość muzyków musiała już wracać, wyświetliliśmy na wielkiej białej ścianie domu moich rodziców koncert. Śpiewał mi jeden z moich ulubionych wokalistów – James Bay.
Koncert się skończył, zapadł zmrok, a my (czyli zaledwie garstka dziewcząt, które wytrwały) położyłyśmy się na kocach i gapiłyśmy się w niebo. Gwiazdy świętowały tamtej nocy razem ze mną. Mój brat i nasz wspólny przyjaciel zaczęli wtedy tańczyć. Z tym, że oni akurat tańczyć nie potrafią, a wtedy ruszali się do „Just Dance” jak Agustin Egurrola! Zaprawdę musiała to być noc cudów.
W końcu zrobiło się na tyle późno, że wszyscy porozjeżdżali się do swoich domów, a i ja postanowiłam w końcu położyć się spać. Co jak co, ale spać to akurat chciało mi się zawsze, niezależnie od pory dnia czy nocy, czy jakichkolwiek innych zjawisk pogodowych. Wszystko było wspaniałe, tylko jednej rzeczy nie mogłam zrozumieć. Kto wysłał mi przepiękne słoneczniki pocztą kwiatową i jeszcze nazwał mnie w liściku „Niunią”?! Wszyscy obecni na przyjęciu goście twierdzili, że to nie oni. Nawet tata, który w pewnym momencie pożałował, że sam nie wpadł na taki wspaniały pomysł.
I może urodziny te w całej swojej okazałości były wyjątkowe, to najbardziej wyjątkowo poczułam się właśnie, kiedy dostałam bukiet słoneczników od anonimowego nadawcy. Nikt przedtem nie zrobił dla mnie niczego takiego. Poważnie, nawet walentynki w życiu nie dostałam… może oprócz jednej, ale ta się nie liczy, bo napisała ją mama mojego kolegi z klasy tylko dlatego, że mnie lubiła. Ona, nie on.
Dopiero trzy (jak nie dalej) dni później dowiedziałam się, kto wysłał mi słońca na łodygach. Muszę być chyba najmniej inteligentną osobą na całym globie, bo dostawałam tyle sygnałów i żadnego nie zrozumiałam. Okazało się, że to moja przyjaciółka z drugiego końca kraju wysłała mi ten bukiet. Niestety nie mogła pojawić się osobiście ze względów zdrowotnych. W każdym razie była szczególnie obecna na moich urodzinach. Dosłownie każdy z gości usłyszał o tajemniczym nadawcy bukietu słoneczników i chyba wszyscy moi nastoletni przyjaciele próbowali pomóc mi w rozwiązaniu tej zagadki. Detektyw byłby ze mnie zaiste marny. Ale właściwie, to ta niewiedza, która utrzymywała się przez jakiś czas sprawiła, że wyjątkowość owego prezentu jak i całego dnia stała się jeszcze pełniejsza.

Nie sposób zapomnieć czegoś takiego. Dziękuję.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz